Gdzieś na trasie Warszawa – Kijów.
Około 11.40 samolot obniżył lot. Lecimy nad rozlewiskami jakiejś rzeki (jak będę miał swobodny dostęp do Internetu, to sprawdzę dokładnie co to za miejsce). Chyba zaczynamy podejście do lądowania:Podejście do lądowania na lotnisku Kijów-Boryspol.
Przed dwunastą (czasu miejscowego) wysiadamy z samolotu w Kijowie. Bezpośrednio po wyjściu z samolotu, a przed wejściem do hali odlotów przechodzimy przez kolejne bramki bezpieczeństwa. Ale kontrola jest mniej szczegółowa niż w Warszawie, nie trzeba rozpakowywać bagażu podręcznego, więc po chwili siedzimy w poczekalni:Hala odlotów w porcie lotniczym Kijów-Boryspol.
Zgodnie z rozkładem lotów mamy ponad pięć godzin na zwiedzanie lotniska. Jest Internet. Uzupełniam dziennik, inni spróbowali zrobić jakieś zakupy, ale cena 3$ za pół litra coli skutecznie nas zniechęciła do tej formy spędzania czasu. Siedzimy więc sobie i się nudzimy. W końcu doczekaliśmy się. Otwierają naszą bramkę do samolotu i po chwili mogę sfotografować z bliska kolosa, który nas zawiezie do Delhi:„Nasz” Boeing sfotografowany z trapu (jestem za blisko, aby objąć go całego moim obiektywem).
O 17.15 startujemy do Delhi. Planowany czas lotu to sześć godzin i trzydzieści pięć minut, ale ponieważ różnica czasu wynosi dwie i pół godz. względem Kijowa – w momencie lądowania powinna być godzina 2.20. Niestety nie mam miejsca przy oknie. Zdjęć z tego fragmentu podróży nie będzie. Jest nudno i głodno, a kanapki w bagażu głównym :-(. Tym razem linie lotnicze chyba oszczędzają (czyżby tzw. kryzys :-) ). Dla zabicia czasu (i chyba głodu) dostaliśmy do wypełnienia druki „celne”. Pytanie – czy przewozisz przetwory mięsne? Hm – czy powinienem oclić kanapkę z wędliną? Kurczę, lepiej byłoby ją zjeść :-). No nic – przynajmniej przestało być nudno. Tabuny pasażerów (jakoś tak dziwnie przydzielają miejsca – nie tylko nam – że rodziny siedzą porozdzielane) chodzą po pokładzie samolotu w tę i w tamtą stroną, żeby się skonsultować jak to wypełnić :-). Oczywiście druk jest w j. angielskim i najeżony jest skrótami, np. "only for NR" – co miało oznaczać, że tę część druku wypełniają tylko nie rezydenci :-). Tak więc rozkosze łamania głowy zabiły lwią cześć podróży i oto ze zdziwieniem zauważamy za okienkami światła. Lądujemy. Lądujemy zgodnie z planem, a właściwie – to nie zgodnie – bo przed czasem :-). Jest pierwsza pięćdziesiąt pięć. A nasze druki celne są tak dobrze wypełnione, że parę minut po drugiej jesteśmy już gotowi do wyjścia z lotniska. Czy gospodarze naszej wyprawy czekają na nas? Niestety nie :-(. Podobnie jak w Kenii, z jednej strony balustrady stoi tłumek przyjeżdżających, z drugiej – widzimy dziesiątki kartek z nazwiskami. Przeglądamy, przeglądamy, i nic. Czekamy chwilę wewnątrz, potem postanawiamy sprawdzić na zewnątrz. I tu pierwszy szok. Nie do uwierzenia. Przechodzimy powietrzną „kurtynę” i jakby kubeł wody na głowę. Wnętrze lotniska jest klimatyzowane, po wyjściu na zewnątrz – sauna. Dobre pięć minut jestem jakby otumaniony. Nieprzyjemny zapach powietrza, temperatura 32 stopnie Celsjusza (godzina druga w nocy). Wilgotność nie wiem jaka, ale mam wrażenie, że czuję krople wody w powietrzu. Zapada cisza, widzę że inni też przeżywają „lekki” szok. Cofnąć się nie można. Przed wejściem stoją mundurowi, a coby było jasne, że drogi odwrotu nie ma, jeden z nich siedzi za metalową tarczą, taką z półtora na półtora metra z okienkiem przez które łypie na nas wprawdzie z uśmiechem, ale z karabinem. A ta tarcza – to do rozbrajania ładunków wybuchowych służy chyba... No nic. Po chwili jakoś odzyskujemy władze umysłowe i Marek dzwoni do Akshaya. Ten zdziwiony, że my stoimy już przed lotniskiem zapewnia, że samochód jest w drodze. Rzeczywiście po chwili ktoś macha do nas. Dalej jest już tylko dobrze. Jest kierowca (przedstawił się jako Singh) i przewodnik (Dike). Jest też 12-osobowy bus. Bagaże mieszczą się wewnątrz (bałem się, że będą jeździły na dachu). Zajmujemy miejsca i chyba z czterdzieści minut jedziemy do hotelu. Przewodnik zabawia nas rozmową, ale podawane informacje są dość ważne. Wiemy, że przelicznik walutowy jest lepszy niż zakładaliśmy (56 rupii za dolara). Wiemy, że są duże zmiany klimatyczne. Niby pora monsunów, ale od kilku dni nie pada (choć powinno codziennie). Wiemy że Dike będzie z nami w czasie całej podróży i że jutro spotkamy się z Akshayem i ustalimy resztę szczegółów. Koło trzeciej trzydzieści jesteśmy już zakwaterowaniu w hotelu „Pearl Plaza”. Mamy trzyosobowe pokoje z klimatyzacją, łazienkami, lodówką i telewizorem :-). Internetu nie ma :-(. Dobranoc.Komentarze: pokaż komentarze (3) |